Tybet – na dachu świata
Tybet odwiedziliśmy wiele lat temu, przy okazji pobytu w Chinach. Nie było wtedy jeszcze trasy kolejowej, można tam było dotrzeć tylko drogą lotniczą. I tak też właśnie znaleźliśmy się w Lhasie – przylecieliśmy samolotem z Chengdu.
Tybet to region autonomiczny i kraina historyczna w Azji, obecnie w większości w granicach Chin. Przez setki lat mocno odizolowany przez swoje położenie w Himalajach – jego średnia wysokość to 4000-5000 metrów n.p.m. To także centrum duchowości buddyjskiej, której bardzo sprzyja to odosobnienie.
Po wylądowaniu na lotnisku w Lhasie, jednym z najwyżej położonych na świecie, zmierzaliśmy do stolicy Tybetu. Po drodze zachwycaliśmy się widokami. Oryginalne budownictwo wiejskie, nagie góry, wizerunki Buddy na skałach, gigantyczne rzeki: Brahmaputra i Kiychu. Inny świat…
Stolica Tybetańskiego Regionu Autonomicznego – Lhasa – leży na 3650 m n.p.m. Znaczna wysokość na jakiej przebywaliśmy była odczuwalna dla nas od razu. Chodziliśmy bardzo powoli, często przystawaliśmy, odpoczywaliśmy. Mieliśmy zawroty głowy, byliśmy bardzo osłabieni. Często miałam wrażenie, że balansuję na granicy omdlenia – jeden gwałtowniejszy ruch i odpłynę. Chwilami mieliśmy mroczki przed oczami. Od razu, pierwszego dnia pobytu kupiliśmy w pobliskiej aptece tlen i łapczywie go wdychaliśmy. Po jednym wdechu mijał ćmiący ból głowy, więc przez cały pobyt w Tybecie O2 towarzyszył nam wszędzie.
Nasz hotel znajdował się zaraz obok świątyni Jokhang i głównej ulicy miasta – Barkhor. Jokhang to najstarsza świątynia buddyjska w Tybecie, zbudowana około 641 roku. Byliśmy tam codziennie, wczesnymi rankami i popołudniami.
Rano powietrze przed świątynią było mocno zadymione, chodniki lśniły od nocnego deszczu, unosił się odurzający zapach palonych w kadzielnicach ziół, słychać było śpiewane mantry i szybkie kroki pielgrzymów przemierzających swoją świętą drogę wokół Jokhang. Oprócz nas rankami nie było tam żadnych turystów i czasem czułam się jak podglądacz – w końcu to dla buddystów najświętsze miejsce w Tybecie.
Ale w ciągu dnia Jokhang wygląda zupełnie inaczej. Wiele traci z atmosfery tajemniczości…
Udało nam się także zwiedzić świątynię od środka. Niestety w klasztorach i innych miejscach kultu nie można było robić zdjęć, więc nie możemy wam tego pokazać. A szkoda, bo Jokhang ma piękne wnętrza. W głównej sali stoją wielkie posągi, jest tu między innymi przywieziony do Lhasy przez nepalską księżniczkę posąg Buddy, uważany przez wyznawców za najświętszy. Mnóstwo lampek ofiarnych, zerkające z ciemnych nisz na zwiedzających postaci w upiornych maskach, cichy pomruk szeptanych mantr. Potem weszliśmy na dach świątyni, aby spojrzeć na miasto z innej perspektywy. Wyjątkowy widok. Dopiero stamtąd było widać, jak rozległy jest kompleks świątynny. Pięknie prezentował się Pałac Potala, szczyty okolicznych gór, pulsujące modlitwą i handlem miasto.
Toaleta na dachu świątyni
Stamtąd wypatrzyliśmy knajpkę po przeciwnej stronie placu z tarasem na dachu. Po chwili siedzieliśmy już przy stoliku zamawiając herbatę i obserwując pobliskie góry:
Chorągiewki modlitewne na szczytach gór
Pałac Potala to zimowa rezydencja władców Tybetu – do 1959, kiedy Dalajlama XIV zmuszony został do opuszczenia kraju. Jest najwyżej usytuowanym pałacem na świecie – na wysokości 3700 m n.p.m. A do momentu, gdy nie utworzono w nim muzeum, był też największym budynkiem mieszkalnym na świecie. Ma 13 kondygnacji, wzniesionych z kamieni, drewna i gliny, bez użycia gwoździ. Składa się z 1000 komnat, 10 tys. kapliczek i zajmuje obszar 41 ha. Pałac został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1994 roku.
Oglądaliśmy jego dziedzińce i wnętrza – piękne, kolorowe, bogato zdobione, ze wspaniałą ornamentyką, mnóstwem rzeźb i wizerunków Buddy. W każdym pomieszczeniu przed posągiem boga stał świecznik, do którego pielgrzymujący dokładają przynoszone ze sobą masło jacze. To forma ofiary. I właśnie z charakterystycznym zapachem rozpuszczającego się masła z mleka jaka kojarzyć mi się już na zawsze będzie Tybet…
Kolejnym miejscem, które zwiedzaliśmy był klasztor Sera, gdzie przyglądaliśmy się tradycyjnej debacie mnichów. Podzieleni na grupki, gdzie jeden z nich przewodzi dyskusji, reszta siedzi i mniej lub bardziej angażuje się w rozmowę. Ciekawe doświadczenie, jednak mieliśmy wrażenie, że jest to organizowane tylko pod turystów.
Klasztor Drepung. Swego czasu największy klasztor na świecie, obecnie największy klasztor w Tybecie. Pięknie położony na zboczu góry, z widokiem na Kiyczu i Lhasę. Składa się z mnóstwa budynków, budyneczków połączonych ze sobą wąskimi przejściami, tarasami, chodnikami. Wnętrza piękne, jak każdego klasztoru. Czerwień, żółć, złoto i kolorowe ornamenty na drewnianych podporach. Niebieskie włosy Buddy, śnieżnobiałe katy, bordowe płaszcze mnichów, wielobarwne tanki… I znowu wszechobecny zapach topionego jaczego masła…
Proste konstrukcje do zagrzewania wody
Pałac Letni Dalajlamy – Norbulingka. Dużo kwiatów w ogrodzie, wnętrza utrzymane w podobnym stylu, jak wnętrza świątyń. Wszystko trwa w takim stanie, w jakim pozostawił je Dalajlama. Obejrzeliśmy słynny odbiornik radiowy podarowany mu w prezencie. Widzieliśmy też złoty tron, na którym zasiadał. Przespacerowaliśmy się po ogrodzie, pobyliśmy chwilę nad wodą, ponapawaliśmy się widokiem pięknych altanek…
W wolnych chwilach zagłębialiśmy w wąskie uliczki miasta, spacerowaliśmy po centrum, robiliśmy zakupy w sklepach i na licznych straganach…
Wszędzie witały nas uśmiechy mieszkańców miasta. Odczuwaliśmy bardzo przyjazną atmosferę i życzliwość.
W poszukiwaniu dzielnicy muzułmańskiej weszliśmy do części miasta, która wydawała się nieprzeznaczona dla oczu turystów. Ktoś siusiał w zaułku, biegały półgołe dzieciaki, zaczepiając nas i śmiejąc się razem z nami umykały przed obiektywem aparatu, w zaułku odpoczywały grubiutkie owce, piękne bramy i kwadratowe podwórka, sklepy, sklepiki, drażniący mnie zapach masła, smród moczu… Meczet ukryty jest za murami, widać było tylko zielony szczyt minaretu i kawałek kopuły. Pojawili się mężczyźni w białych nakryciach głowy i kobiety w chustach. Zmienił się asortyment na straganach – mnóstwo warzyw i owoców oraz mięso. Panowie stali na placu przed bramą meczetu opisanego w trzech językach, trzema alfabetami: arabskim, tybetańskim i chińskim – i dyskutowali o czymś zawzięcie. Ptaki w klatkach wiszących przy niewielkiej knajpce poćwierkiwały do nas smutno. Niby to samo, a jednak inne miasto…
W niedalekiej odległości od stolicy leży klasztor Pabonka. To pustelnia klasztoru Sera. Jest prawdopodobnie najstarszym klasztorem z Lhasie.
Stamtąd wyruszyliśmy do położonych wyżej ruin świątyni Lhatsun. Taki mały trekking. Biorąc pod uwagę stan naszych organizmów, cierpiących z braku tlenu, wejście na górę było dla nas nie lada wysiłkiem. Z zadyszką, z mroczkami przed oczami, co chwilę przystając, wędrowaliśmy do celu.
Nasza trasa wiodła wzdłuż drogi umarłych – tradycyjnego, podniebnego miejsca pochówku mieszkańców okolicznych wsi. W dalszym ciągu chowają oni swych zmarłych wg tradycyjnego obrządku – pogrzebów powietrznych. Zwłoki są przenoszone do wyznaczonych miejsc w górach, tam ćwiartowane, a szczątki rzucane są drapieżnym ptakom na pożarcie. Resztę z pozostałości ciała pali się i prochy przenosi do okolicznych stup. Naszej wędrówce towarzyszyły kołujące sępy oczekujące na makabryczną ucztę.
Miejsce palenia zwłok I tu też Sępy czekające na kolejny pogrzeb
Dotarliśmy do świątyni Lhatsun, na wysokość 4060m npm, która okazała się niewielkim klasztorem-pustelnią. Przebywa tam do 5 mnichów odczuwających potrzebę odosobnienia. Zostaliśmy oprowadzeni przez młodziutkiego mnicha po wszystkich kaplicach i spotkaliśmy się z przełożonym klasztoru Pabonka. Widok na dolinę był zachwycający.
Tybet to tajemnicza i odległa kraina, która obrosła w wiele legend. Przez stulecia uznawana za zakazany region, niedostępna do niedawna dla turystów, pełna zagadek i niewytłumaczalnych zjawisk. Do tego miejsce najświętsze dla buddyzmu, z mnichami, którzy podejrzewani byli o nadprzyrodzone umiejętności… I muszę powiedzieć, że sporo z tej atmosfery udało nam się znaleźć podczas naszej kilkudniowej wizyty w Lhasie i jej okolicach.
Lhasę wspominamy do dziś jako miejsce z bardzo życzliwymi mieszkańcami – wszędzie spotykaliśmy się z sympatycznym zainteresowaniem i szczerym uśmiechem. Ponadto wyjątkowe dla nas było jej położenie – wśród parotysięczników, z oszałamiającymi widokami. Zachwycaliśmy się też klasztorami i niezwykle podniosłą atmosferą w nich panującą. Czuło się, że to miejsca bardzo ważne dla duchowości, czuło się wszechobecny w nich spokój i to, że sprzyjają medytacji i refleksji.
Tybet to jedno z tych miejsc, które pozostały w nas na zawsze. Ale nie wiem, czy obecnie udałoby nam się odnaleźć tę atmosferę – Lhasa, dzięki kolei, stała się bliższa cywilizacji, mniej niedostępna i (podobno) zalana tanią chińszczyzną – czego nie było, gdy my ją odwiedzaliśmy. Dlatego zachowamy ją w pamięci, taką jaką ją poznaliśmy przed laty.
Czuć tę atmosferę wyjątkowości na fotografiach, dziękuję za tę magiczną i kolorową podróż, również z tymi mniej przyjemnymi wątkami.