W kalabryjskim niebie…
Zatrzymaliśmy się przy jednym z kilku okrągłych stolików z metalowymi nóżkami i szklanymi blatami, przykrytych obrusami w różowe kwiaty. Stolik zachybotał się, gdy odłożyłam na niego aparat. Usiadłam na niewygodnym krześle i spojrzałam w kierunku baru. Dzieliła nas od niego wąska brukowana uliczka, którą przemieszczał się tłum lipcowych turystów. Wnętrze baru było ciemne, ale widziałam srebrny, błyszczący ekspres do kawy, przy którym stała siwowłosa szczupła kobieta. Spieniała mleko w dzbanuszku, słyszałam głośny syk pary i widziałam unoszący się jej kłąb. Po wlaniu piany do filiżanki, podstawiła pod nią spodek i zaniosła, klucząc pomiędzy ludźmi, do sąsiedniego stolika i energicznie postawiła przed eleganckim mężczyzną. Podeszła do nas i zapytała – Czym mogę służyć? – Poprosimy dwa razy cappuccino i dwa razy tartufo – powiedział po włosku Adam. – Już podaję – rzuciła szybko i weszła do baru. Po chwili wróciła z dwiema parującymi filiżankami z kawą pokrytą białą pianką i dwoma salaterkami. Jedną z nich postawiła przede mną. Leżała w niej niewielka brązowa kula, wykonana jakby z aksamitu – ten efekt sprawiała gruba warstwa kakao, w którym była obtoczona. Sięgnęłam po łyżeczkę i wbiłam ją w deser. Przebiłam brązową skorupę i moim oczom ukazała się biała warstwa kremowych lodów, a spod niej wylała się jak lawa ciemna czekolada. Włożyłam łyżeczkę do ust i poczułam zimno śmietankowych gelati połączone ze słodyczą rozpływającej się na języku czekolady, kontrastujące z gorzkim kakao. Byłam w kalabryjskim niebie…
Mmmm, ale smaki.. a ja teraz nie moge czekoladki… Buuu ;(