Ruch uliczny
Powoli zapadał zmierzch. Niebo robiło się coraz bardziej pomarańczowe, a liczne neony nad pobliskimi sklepami świeciły coraz agresywniej. Było bardzo gorąco i głośno od ryku silników dziesiątek taksówek, tuktuków i skuterów wciskających się pomiędzy samochody i pieszych, którzy usiłowali cało przejść na jedną lub drugą stronę ulicy. Stałam na chodniku w centrum miasta w dłoniach trzymając ciężki orzech palmy kokosowej. Sączyłam przez słomkę wodę o nijakim smaku, sama przed sobą udając, że mi smakuje i chłonęłam tę azjatyckość. Próbowałam ogarnąć wszystkimi zmysłami miejscowy chaos – w ruchu, w zapachach, dźwiękach i kolorach.
Nagle, tuż naprzeciwko, rozległ się głośny pisk opon i huk. Dwie kolorowe taksówki zatrzymały się na środku jezdni, a z ich wnętrz wyskoczyli obaj kierowcy. Pamiętając o tym, że Tajowie nie tolerują podniesionego głosu i agresji, ze zdziwieniem obserwowałam toczącą się przed moimi oczami scenę. Panowie w grymasem wściekłości na twarzach przyskoczyli do siebie, zaczęli krzyczeć i gwałtownie gestykulować mocno zaciśniętymi pięściami. Ich oczy zwęziły się do wąziutkich szparek, a czoła poznaczyły głębokie bruzdy. Cała ulica zamarła – stanęły auta, tuktuki, motorynki, przystanęli przechodnie i zamilkli głośni dotychczas sprzedawcy okolicznych kramów. Panowie wrzeszczeli na siebie, wymachiwali rękoma, stukali pięściami w dachy swoich pojazdów. Trwało to ze dwie-trzy minuty, po czym zamilkli, jakby w połowie zdania, podali sobie dłonie, wsiedli do samochodów i odjechali. A ulica wróciła do życia.
– A jednak czasem i stoickich Tajów poniosą emocje – skomentował zajście mój mąż, głośno siorbiąc resztkę wody ze swojego kokosa…