Dzień w Hollywood
Wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku w Los Angeles. Po przejściu kontroli imigracyjnej i paru innych, stanęliśmy w końcu w hali przylotów. Od razu kupiliśmy kartę do jednego z naszych telefonów (TMobile, nielimitowane rozmowy i internet za 99$) i zapytaliśmy się w informacji, jak możemy dostać się do naszego hotelu. Okazało się, że hotele w okolicy lotniska mają swoje shuttle busy, które kursują non stop na trasie – hotel-lotnisko (podobnie jest z lotniskowymi wypożyczalniami samochodów). A że nasz hotel do takich się zaliczał, to szybko dotarliśmy na miejsce. Udało nam się zasnąć normalnie wg czasu miejscowego, więc jet lag wcale nam nie dokuczał.
Rano zamówiliśmy ubera (wygodnie i niedrogo, w LA korzystaliśmy tylko z nich) i pognaliśmy do Universal Studios, znajdującego się po drugiej stronie miasta, w dzielnicy Hollywood. Bilety kupiliśmy internetowo, jeszcze w Polsce, aby zaoszczędzić czas i nie stać w kolejce do kasy (koszt ok. 100$/os.).
Pierwszym miejscem, do którego udaliśmy się był świat Harrego Pottera – główny cel naszej wizyty.
O 9 rano kolejki nie były jeszcze długie – do wejścia do największej atrakcji „Zakazanej Podróży” staliśmy około 30 minut, a w ciągu dnia widzieliśmy, że czas wynosił prawie 3 godziny! Oczekiwanie umilały nam rozmaite gadżety i ciekawostki ze świata czarodziejów:
Wszystkie obrazy poruszały się – wyglądało to niesamowicie!
Po przejściu dość długiej, ale ciekawej trasy w Hogwarcie, wsiadało się w „wagoniki” i udawało w szaloną podróż z niesamowitymi efektami 5D (łącznie z pluciem wodą, zianiem gorącym oddechem przez smoka itd.). Dodatkowo urozmaicono naszą przygodę awarią – przez parę minut wisieliśmy głowami w dół tuż przy Bijącej Wierzbie, gdy zatrzymano cały tor ;)
Kolejną atrakcją w świcie czarodziejów był rollercoaster z hipogryfem:
Poza tym trafiliśmy na występ ze śpiewającymi ropuchami:
A w Hogsmeade napiliśmy się butter beer (piwo kremowe) i zrobiliśmy drobne zakupy w licznych sklepach:
Poza tym przejechaliśmy się Simpsons Ride, byliśmy u Minionków i Shreka i odbyliśmy rewelacyjny Studio Tour. Nie udało nam się wejść do Transformers, bo kolejka była na ponad 2 godziny stania w największym upale, a Jurassic Park był czasowo wyłączony z użytku. A reszta nas nie interesowała (np. na Mummy i Walking Dead Amelka jest za mała).
Studia i scenografie filmowe zwiedza się takimi „tramwajami”:
Pokazywano nam autentyczne studia filmowe (z zewnątrz):
autentyczne scenografie filmowe:
Poznajecie ten budynek?
To ratusz z „Powrotu do przyszłości” :)
Tak wygląda filmowa iluzja:
Byliśmy także na niesamowitym pokazie King Konga oraz Fast & Furious – nie wiem jak to nazwać – bo tramwaj wjeżdżał do wielkiej hali i na około wyświetlany był film z niesamowitymi efektami – wagonikami trzęsło, woda chlapała, w okularach 3D wyglądało to tak, jakby żywy gigantyczny King Kong walczył z T-Reksem tuż obok nas. Niesamowita iluzja, efekty i emocje!
W innym miejscu zalewała nas powódź:
W kolejnym oglądaliśmy miasteczko i rekina ze Szczęk:
Kto oglądał „Gotowe na wszystko”? Zabrano nas na Wisteria Lane!
Dom Bree:
A hotel z Psychozy pamiętacie?
To nie żywe osoby, tylko hologramy podczas pokazu „Szybkich i wściekłych”:
Dom Gru z Minionków był wejściem na Minions Ride:
Wizyta w Universal Studios była rewelacyjna! Bawiliśmy się świetnie. To nie jest typowy park rozrywki, jakie znamy – był tylko jeden rollercoaster, a reszta atrakcji bazowała na filmowych trikach i efektach. Ale znakomicie oszukiwała mózg i choć wiedzieliśmy, że nie ruszamy się z naszego fotela, to efekty pozwalały poczuć się, jak na prawdziwej szalonej przejażdżce. Świetna sprawa!
Wieczór spędziliśmy na Hollywood Walk of Fame – słynnej Alei Gwiazd. To chodniki wzdłuż ulicy Hollywood Boulevard z przeszło 2,5 tysiącami różowych gwiazd, upamiętniających bohaterów filmu, muzyki, telewizji.
Jednak pierwszym miejscem, które tam odwiedziliśmy, to centrum handlowe Babylon Court Yard, tuż obok Dolby Theatre – znajdują się tam tarasy, z których widać słynny napis „Hollywood”. Nie jest do niego blisko, ale postanowiliśmy zadowolić się tym razem takim maleństwem ;)
Potem pospacerowaliśmy po okolicy poszukując gwiazd:
W Dolby Theatre przyznawane są co roku najważniejsze nagrody filmowe – Oskary:
Jedyna Polka mająca swoją gwiazdę:
Zrobiliśmy zakupy w jednym z wielu sklepów z pamiątkami – pełnymi niesamowitego kiczu :)
Jedynie do gwiazdy Micheala była kolejka:
Według mnie to taka atrakcja na raz – ulica jak ulica, może trochę bardziej zatłoczona i głośna. Gwiazd jest sporo i fajnie było wyszukiwać znajome nazwiska. Było też kilku sobowtórów – Samuel L. Jackson z Pulp Fiction – nie do odróżnienia od oryginału! Ale jednak nie wywołało w nas to wielkiego „wow”, w przeciwieństwie do Universal Studios.
I na tym zakończyliśmy zwiedzanie Los Angeles. Miasto nas nie pociągało, nie bardzo interesowało, a mając bardzo ograniczony czas, postanowiliśmy go sobie zostawić na następną wizytę.
CDN