Ayutthaya to dawna stolica Tajlandii. Leży ok. 80 km na północ od Bangkoku. Miasto powstało w XIV w. i przez ponad 400 lat stanowiło najważniejszy ośrodek handlu i życia kulturalnego kraju. W XVII w. mieszkało tu ponad milion ludzi! W XVIII w. w wyniku najazdu wojsk birmańskich miasto upadło. I to, co teraz możemy zobaczyć w wielkim parku historycznym, to tylko ruiny, pozostałości po wielkiej tajskiej potędze…

Przygotowując się do podróży, oglądając przewodniki, fotografie w internecie od razu wiedziałam, że jest to miejsce, które muszę zobaczyć. Zachwycałam się czerwienią cegieł w wysokich stupach, żółcią szat dziesiątek posągów Buddy, wielkimi świątyniami, malowniczymi ruinami… Na miejscu okazało się, że fotografie pokazywały piękno kompleksów świątynnych, ale wcale nie oddawały atmosfery, klimatu Ayutthai.

Już wjeżdżając do miasta widzi się, jak wielkim kompleksem jest park historyczny i można mieć wyobrażenie jak wielkim miastem była Ayutthaya w czasach swojej świetności. Obecnie znajduje się tu pięćdziesiąt świątyń (było ich ok. 1700), więc nie sposób przegapić ich podczas wędrówki po mieście. Zza każdego drzewa wyłania się jakaś czedi (dzwonowata wieża) lub pranga (wieża o budowie zapożyczonej z architektury kambodżańskiej sylwetką przypominająca kolbę kukurydzy). Wszędzie stoją stragany kuszące turystów kolorowymi pamiątkami i ubraniami z deseniem w słonie. W pewnej chwili widzę dwa słonie idące ulicą, przystrojone czerwono-złotym suknem. Moje pierwsze słonie w Tajlandii! Zapewne zmierzały do Elephant Camp znajdującego się w mieście…

Wat Yai Chai Mongkhon. Kierując się do bramy świątyni mijam stragany z przekąskami kuszące apetycznymi zapachami, kramy z klasycznymi pamiątkami, od ruin oddziela mnie mur i nic nie zapowiada widoku, jaki ukaże się za moment moim oczom… Przede mną wznosi się olbrzymia świątynia wyłaniająca się zza małych stup zbudowanych z czerwonej cegły. Czedi jest nieco pochylona, taka tajska krzywa wieża. Do wnętrza świątyni prowadzą wysokie i strome schody, po obu ich stronach znajdują się dwa wielkie posągi Buddy, wyglądające jakby strzegły do niej wejścia… W środku jest ciemno i parno, stoi tu kilka figur Buddy pokrytych złotymi płatkami; płatkami, które marszczą się, mechacą, odklejają i nadają rzeźbom niesamowitą strukturę. Wierni kupują takie cieniusieńkie płatki złota i jako dar przyklejają na posągi.

Świątynię otaczają posągi Buddy siedzące w pozycji medytacji, niektóre z zamkniętymi oczami, inne z otwartymi, jedne z półuśmiechem, inne poważne, tylko na pozór takie same… Ale wszystkie ubrane w żółte szaty – symbol nirvany. Spacerowałam wzdłuż alei rzeźb, przypatrywałam się ich twarzom, czułam zapach kwitnących plumerii i chłonęłam każdym zmysłem podniosłą, ale zarazem kojącą atmosferę tego miejsca… Na koniec, klucząc pośród budynków kompleksu, natrafiłam na posąg leżącego Buddy. Nie było tu turystów, panowała cisza, tylko ptaki pokrzykiwały wśród gałęzi drzew… Usiadłam na chwilę i odpoczywałam, ciesząc się spokojem i gorącym rozedrganym powietrzem tańczącym na mojej skórze stęsknionej po długiej polskiej zimie odrobiny słońca…

Wat Mahathat. W tym miejscu widać, jakie spustoszenie poczynił najazd birmańczyków. Duże wrażenie robią wysokie prangi, z których czerwona cegła obsypywała się przez wieki, a one traciły swój pierwotny kształt. Jednak to można przypisać działaniu czasu, ale nie da mu się przypisać zniszczeń dokonanych na posągach Buddy. Większość z nich, poza kilkoma, nie ma głów. Rzędy siedzących, poczerniałych przez lata bezgłowych posągów wywarły na mnie ponure wrażenie…

Podczas spaceru wśród malowniczych ruin zauważyłam tłum turystów kłębiący się pod potężnym figowcem. Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że to jedno z najbardziej symbolicznych miejsc Ayutthai – głowa Buddy otoczona, obrośnięta pniami drzewa… Oświecony, a w zasadzie tylko jego głowa o łagodnym wyrazie twarzy spogląda na zaciekawiony i oczarowany tłum ze spokojem, uśmiechając się delikatnie i – mam wrażenie – z pobłażliwością. To jedno z najbardziej magicznych miejsc jakie widziałam i jedno z najbardziej niezwykłych działań natury… Nie wiadomo skąd wzięła się głowa Buddy wśród pni drzewa – być może któryś z mnichów schował ją tam w czasie niszczycielskich czynów birmańczyków, może przypadkowo się tam znalazła po odcięciu jej od reszty posągu. Dla mnie ważne jest tylko to, że jest to piękne i absolutnie hipnotyzujące miejsce…  Szkoda tylko, że pozostałe tysiące turystów również o tym wiedzą ;) i brakuje tu chwili spokoju, zadumy, możliwości wpatrzenia się w tchnące spokojem oczy Buddy…

Ayutthaya jest przepięknym miejscem, obowiązkowym do odwiedzenia w czasie wędrówki po Tajlandii. Żałuję, że nie mogliśmy poświęcić mu więcej czasu…

Poleć:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Mmalena pisze:

To prawda, bardzo ciekawe miejsce, ale mnie kojarzy się z jednym z większych oszustw perspektywy. :) Gdy jechałam wyobrażałam sobie, że ta głowa Buddy jest ogromna, a ledwo ją zauważyłam pod nogami ;-)

admin pisze:

Wiesz, mnie wielkość nie zaskoczyła. Ale te dzikie tłumy wokół… :(